2

0 | dodaj

Shena
Różowe zasłony wiszące w oknach mojego pokoju były zasłonięte. Od zawsze ich nienawidziłam, jednak nigdy nie mogłam ich wymienić. Matka twierdziła, że róż to mój kolor.
W pokoju było ciemno, a ja dosypiałam w łóżku. Budził dzwonił 10 minut temu, włączyłam drzemkę. Przecierałam oczy, przeczesywałam włosy, nie mając ochoty wstawać. Wszystko byle sie zrelaksować.
Otulała mnie pościel w kwiaty. Babcina i śmierdząca stęchlizną, jednak także jej nie mogłam zmienić. A metalowe łóżko? Niewygodne, już wersalka byłaby lepsza. Pewnie pochodziło z poprzedniej epoki, jak zresztą większość rzeczy w moim pokoju.
Zdobiona biała szafa, rozklekotane krzesło. I toaletka w stylu vintage. Też pamiętała lata 1900, może nawet 800...
Styl. Choć ja to nazywam po prostu kiczem.
Wstałam i włożyłam kapcie na stopy. Ponownie przecierając oczy poszłam do łazienki, do której drzwi sąsiadowały z drzwiami do mojego pokoju.
Nim tam weszłam, nasłuchiwałam. Odgłosów z dolnego piętra...
Tak. Grało radio, ktoś krzątał się w kuchni... Już wiedziałam, że ten poranek nie będzie najlepszym z najlepszych.
W łazience, urządzonej w podobnym guście co mój pokój, tuż obok wejścia wisiało zdobione lustro. Zobaczyłam w nim ładną dziewczynę. Niewysoką, wychudzoną że czasem można bylo dostrzec kości... Szybka przemiana materii. Przynajmniej teraz.
Po śmierci taty, za czasów gdy miałam 13 lat, bawiłam się w anorektyczkę... Śmiałam się, że lepsze to niż PTSD...
Ale nie. Anoreksja też potrafi zabić. Skończyło się szybko, dzięki drogim wizytom u lekarzy.
Pociągła twarz, ciemne igęste włosy, zdrowa cera...  Zielone oczy w melancholijnym spojrzeniu lustrowały moją osobę. Jakby chcąc wejrzeć głębiej, bo to odbicie to zwykła fałszywka.
Uśmiecham się, w środku krwawiąc.
Szybko wykonałam poranną toaletę i ubrałam się. W mundurek, który traktowałam jak więzienny pasiak... Bladoniebieski sweter, pod nim koszula i spódniczka, oczywiście odmierzona do kolan jak linijką. Do tego buty, które nie dość że nie były wygodne, to jeszcze wogóle mi nie pasowały.\
Uroki prywatnych liceów.
Na korytarzu uczniowie wyglądają jak klony. A nauczyciele powtarzają te same gadki o odpowiedzialności i dobrych manierach.
Zeszłam schodami. Przemierzyłam salon, a w kuchni w stylu... zgadnijcie, choć patrząc na kryształowy żyrandol, nie trudno się domyśleć, spotkałam gospodynię. Dewotę jakich mało i najgorszą pracownicę, jaką mogła zatrudnić matka.
Nie wiedziałam jak miała na imię. Mówiło się na nią Pani Fairley. Była niska, otyła i miała posiwiałe włosy choć nigdy nie dowiedziałam się ile ma lat.
- Proszę, Panno Dedrick - śniadanie - powiedziała formalnie, podając mi papierową torbę. Byłą w niej pewnie kanapka z kiełkami, pastą jajeczną albo innym świństwem którego nie jem. Ale cóż, polecenie służbowe.
"Moja córka ma jeść zdrowo"
Tak twierdziła matka. A ta kobieta codziennie robi mi takie same kanapki. Gdy chcę zjeść coś innego, sama sobie zrobić śniadanie - wybucha wojna.
I to Panno Dedrick...
Nienawidzę tego.
Wyszłam bez słowa, nawet nie dziękując za śniadanie. Nie miałam ochoty patrzeć na to babsko, a co już być dla niej miłą.
Taksówka czekała już pod domem. Błyszczące Audi, i tak samo elegancki szofer co zwykle. W garniturze, otwierał przede mną tylne drzwi auta.
Traktowana jak księżniczka... Taka byłam.
Siedząc na skórzanym fotelu, podczas jazdy obserwowałam wille. Ogromne domy, piękne, ktoś by powiedział. Przystrzyżone trawniki, skalniaki, służba na każde zawołanie...
Piękne, ale wypełnione fałszem i snobizmem.

Drugi rozdział. Mamy poranną rutynę i przedstawienie świata Sheny :)



1

0 | dodaj

Serce zabiło mu mocniej,na chwilę. Aparatura szpitalna zaczęła wydawać z siebie te wszystkie dźwięki, które pojawiają się w krytycznych momentach. Ludzie zaczynali zbiegać się do pokoju. Pielęgniarki, lekarze, jakiś typ z aparatem do reanimacji. Myśleli, że kilka impulsów elektrycznych przywróci go do życia.
Samotna łza tliła się w moim oku. Nie czułam nic, po tym jak wygoniono mnie z sali. Na korytarzu, nadal słyszałam ten przeraźliwy dźwięk.
- Tracimy go - usłyszałam kobiecy głos.
Stałam bez ruchu, nie chcąc wybuchnąć. Już dawno nauczyłam się powstrzymywać emocje, nawet w chwilach takich jak ta. Miałam obojętny wyraz twarzy,a kątem oka nadal widziałam to zamieszanie.
W pokoju ojca panował sztorm, nie większy niż w mojej głowie. Personel medyczny "robił co w ich mocy", jak nas potem zapewniono.
Krzyki, panika, a pośród tego wszystkie stałam ja. Choć byłam obok, czułam tą presję i to dziwne uczucie w brzuchu.
Że zaraz wszystko sie skończy.
Skończyło się. Ojciec zmarł o drugiej nad ranem. Matka była w pracy, na nocnej zmianie a gdy dostała telefon ze szpitala, obiecała przyjechać najszybciej.
Zjawiła się o czwartej, zastając mnie wpółprzytomną, naćpaną lekami na uspokojenie choć byłam stwardniała. Jak skała, której nic nie ruszy.
Płakałam w środku, po prostu.
Ojciec często miewał skoki ciśnienia. Niegroźne, ale odkąd wykryto u niego PTSD, stwierdzono że należy zacząć terapie farmakologiczną.
Tata brał leki na uspokojenie. Mogłabym nawet powiedzieć, że nałogowo. Jednak, gdy był ze mną, ani razu nie dostał ataku. W samotności był jak huragan, gdy tylko koś strzelił z wiatrówki do pustej puszki po piwie. Myślał że to znów Europa, że znów zesłali go na front i znów jest atak na ich bazę...
Ale przy mnie, był po prostu Jonathanem Dedrickiem, zwykłym ojcem i głową rodziny.
Zmarł w marcu, w ciepłą noc a niecały tydzień później podczas o zgrozo, słonecznego, pięknego dnia, w trumnie zjechał pod ziemię.
Na pogrzebie pojawiło się wielu innych weteranów wojennych. Niektórych mężczyzna znałam, bo przychodzili do ojca na szklankę brandy i partyjkę pokera. Inni byli mi obcy. Rozpoznałam jedynie naszą rodzinę,a wiele obcych twarzy zebranych wokół trumny, po prostu ignorowałam.
Wtedy, ostatni raz miałam na sobie czarne barwy. Matka twierdziła, że żałobę nosi sie w sercu, a czarne ciuchy są dla ludzi w depresji i satanistów. Dlatego, kupowała mi kolorowe ubrania mimo że nie przepadałam za falbanami i sukienkami.
W weekend, trzy dni po tym jak pochowaliśmy ojca, urządziła wieczorem herbaciany dla przyjaciółek. Kobiety, które przyszły, były aż w szoku jak dobrze Amelia trzyma się po stracie męża.
Uśmiechnięta, promienna, umalowana i wystrojona. Kobieta sukcesu, za jaką mieli ją wszyscy sąsiedzi i nasze ciotki, które zazdrościły jej pozycji.
Patrzyłam na ten teatrzyk, ukryta na schodach w naszym domu. Nie był wypełniony pustką, z radia cały czas płynęła muzyka a śmiechy dochodzące z salonu i widok matki całej w skowronkach, nakłaniał mnie do wylania morza łez.
Zastanawiałam się nawet, czy podczas jej służbowych wyjazdów, nie było jakiegoś skoku w bok?
Bo, aż strach o tym pomyśleć, ale zachowywała się tak jakby wogóle nie kochała taty.
Alebo to już całkiem jej priorytety nią załadnęły i nie potrafi operowac ludzkimi uczuciami.
Czy choćby raz przyszła do mnie i przytuliła, pocieszyła?
Tak, raz. Wtedy w szpitalu, gdy znalazła mnie śpiącą na krzesłach w poczekalni. Na pokaz, tylko dlatego mnie przytuliła. A jak sie wtedy stresowała, jak drżała... Tylko dlatego, że jej firma właśnie negocjowała ważny kontrakt, a jej nie mogło być na obradach bo jej mąż właśnie umarł.
Miałam kiedyś ochotę splunąć jej w twarz. Spoliczkować i wykrzyczeć te wszystkie obelgi które chowałam w głowie. Ale nie.
Przecież jestem damą.
Jestem jak skalniak. Piękny na zewnątrz, bez skazy.
Ale w środku, to tylko skała...
Jestem Shena Dedrick. Skała, pomnik... Człowiek?

Cześć. Witajcie w moim nowym opowiadaniu. Mam nadzieję że prolog was zaciekawił i czekacie na więcej. To pierwszy rozdział, zawsze jest... nijaki. Czekajcie, a akcja napewno sie rozkręci.



Created by Agata for WioskaSzablonów. Technologia blogger.